ďťż

Najgroźniejsi wrogowie, z którymi musimy walczyć są w nas...



Wszystko, co wiemy o miłości, czułości i ludzkim szczęściu, zostaje w tej książce zdeptane, wykpione i zdradzone. Cóż z tego, że winni ponoszą zasłużoną karę? Nic nie cofnie czasu, nie cofnie śmierci, nie odmieni złamanego życia. Nie pomogą puder, peruka ani wykwintne maniery. Napisana w formie listów powieść de Laclosa w pełni oddaje obyczajowy klimat arystokratycznej Francji XVIII wieku, którego ostatnim akordem było zdobycie Bastylii.

***

I moja opinia...

Trudno mi pisać o „Niebezpiecznych związkach”, bo jest to jedna z moich ulubionych książek i w pierwszym odruchu ciężko mi powiedzieć o niej coś konkretnego poza ogólnym „no przecież jest zajebista!”. Przeczytałam „Niebezpieczne związki” jakieś sto milionów razy (no, może trochę przesadzam, ale z 10 razy to na pewno, w tym raz po francusku), za każdym razem wynosząc z niej coś innego, za każdym razem odkrywając nowe rzeczy i za każdym razem zachwycając się coraz bardziej. To jedyne znane dzieło Laclosa (jedyne! dacie wiarę?!) jest dla mnie pod każdym względem wyjątkowe.

Nie wiem jakie są Wasze doświadczenia z literaturą dawną (pisząc „dawną” mam na myśli w zasadzie wszystkie epoki przed XX wiekiem), ale ja na moich studiach wszelakich naczytałam się tego od groma i jeszcze trochę. Choć zdarzają się książki dobre, takie, które cenię i takie które podziwiam, wreszcie takie, które mi się nie podobały, ale potrafię w nich dostrzec jakąś wartość, to większość literatury dawnej jest po prostu trudna i nieprzystępna. Większości ludzi wydaje się, że ciężko przebrnąć im przez dzieło z XVIII wieku ze względu na język, którym jest napisane, na styl, na składnię. I w pewnym sensie jest to prawda – żaden z tych elementów lektury nie ułatwia. Ale wszystko to jest do przeskoczenia. Z moich własnych obserwacji i doświadczeń wynika, że nie język jest problemem. Tym, co sprawia, że dzieło literatury dawnej jest tak trudne w odbiorze jest, według mnie, zawarta w nim moralność. I nie chodzi tu tylko o moralność bohaterów, opisaną jako ich cecha charakteru, ale o moralność bijącą z treści jakby nieświadomie; moralność samego autora i epoki, której – choćbyśmy się o niej uczyli przez całe życie – nie jesteśmy w stanie do końca zrozumieć i traktować naturalnie.
Ale „Niebezpieczne związki” (poza jednym, dość istotnym wyjątkiem, o którym zaraz) są inne i w tym tkwi według mnie ich absolutna wyjątkowość. U Laclosa jest... współcześnie. Są krynoliny, są peruki i dorożki, są wicehrabiowie i markizy, jest język kwiecisty i skomplikowany, ale nie ma nawet cienia pruderii, cienia zgorszenia. I kto nie przeczytał i odczuł tego na własnej skórze powie pewnie, że to przecież libertynizm i tak być musi. Ale nie! Bo tytułem przykładu weźmy na tapetę inna powieść, klasykę francuskiego libertynizmu – „Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux”. Powieść znana w swym czasie i wywołująca zgorszenie. Jest kobitka, ucieka z domu, żyje bez ślubu, źle się prowadzi. Skandal był wówczas ogromny, bo zachowanie takie było ze wszech miar naganne dla ówczesnej społeczności. Do tego autor nie gani jednoznacznie zachowania Manon, pozostaje neutralny. Ale czytając tę powieść, mimo braku oczywistej nagany, my – czytelnicy, doskonale wiemy, że zachowanie bohaterki godne jest potępienia. I tego oczywistego wrażenia pozbyć się nie da. Ba! Nawet taki de Sade – niemoralny nieziemsko, nawet jak na nasz XXI wiek, a i tak się tam czuje, że to, o czym pisze, jest złe.
„Niebezpieczne związki” są inne; nigdy i nigdzie, w żadnej powieści nie spotkałam się z czymś takim. Gdybym niczego nieświadoma, bez wiedzy na temat autora, dostała tę książkę do przeczytania po raz pierwszy, to mogłabym pomyśleć, że to nie dzieło z epoki, ale powieść historyczna napisana przez naprawdę dobrego, współcześnie żyjącego pisarza.
Tak, to w „Niebezpiecznych związkach” cenię najbardziej i dziwie się temu wielce przy każdej lekturze.

Dalej: bohaterowie. Genialni bohaterowie! Każdy mistrzowsko skonstruowany, każdy z psychologicznym zapleczem i z umotywowanymi działaniami. Zwróciłyście uwagę na to, że każdy z bohaterów ma inny styl pisania?
Uwielbiam Valmonta; jego nonszalanckość, jego zepsucie i jednocześnie żal mi go, tego, że jest niewolnikiem swojej własnej pozy, że musi grać do końca, chociaż byłby szczęśliwszy wyjawiając swoje prawdziwe uczucia. To w zasadzie postać bardzo tragiczna. Jednak moją absolutną faworytką, moją życiową miłością, idolką i muzą jest fenomenalna markiza de Merteuil. Uwielbiam markizę! To zdecydowanie moja ulubiona bohaterka literacka. Podoba mi się jej autokreacja, sposób w jaki stworzyła samą siebie i z jak wielką wprawą i determinacją potrafiła bronić tego wizerunku.
Przy bohaterach trzeba też wspomnieć o tym niesamowitym rozmyciu moralnym, którego dokonał Laclos. Nie wiem jak Wy, ale nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej – markizy i Valmonta nie da się nie lubić. Kiedy czytam o ich intrygach i kolejnych sukcesach, to aż piszczę z radości. To postacie przeżarte złem i zepsuciem, a jednak budzące naszą sympatię. Ich intrygi powinny budzić sprzeciw i gorszenie, ale moment, w którym beztroskiemu Valmontowi udaje się wreszcie uwieść młodziutką Cecylkę jest za każdym razem moim osobistym momentem triumfu i satysfakcji.
Tak samo było w „Lolicie”, pamiętacie? Pedofil i morderca, ale każdy jego „sukces” wywoływał na mojej twarzy uśmiech.
Ciekawe to bardzo i zastanawiające. Wydaje mi się, że nie każdemu udałoby się stworzyć bohaterów i konflikty moralne tak skrajne, żeby wywołać w czytelniku tego typu uczucia.

Wszystko to spowite jest jednak cieniem, o którym już wcześniej wspomniałam. Coś jest nie tak, coś nie pasuje i każe mi się zastanowić nad ostatecznym sensem powieści i motywacją autora. Chodzi o zakończenie, które po genialnej lekturze pozostawia niesmak i zwątpienie.
Przede wszystkim nie podoba mi sie samo rozwinięcie akcji. Nie podoba mi się, że markiza i Valmont wdają sie w konflikt i niszczą się nawzajem, bo przecież „nie tak miało być”, ale tak to już z fabułą wymyślił autor i tak być musi. Jednego natomiast nie umiem wybaczyć i tego właśnie nie rozumiem. Oto bohaterowie, którzy wzbudzali w czytelniku pozytywne uczucia (i na pewno nie był to przypadek, bo tak jak napisałam przed chwilą – sympatii do złych bohaterów nie da sie wykreować ot tak, tu autor musiał zadziałać swym kunsztem, swoim wyczuciem sytuacji; jestem pewna, że było to celowe działanie, on też wspierał ich w działaniach). No więc ci bohaterowie nagle zostają ukarani i to w dość prymitywny sposób, wręcz prostacki, niegodny swych wielkich kreacji, nieprzystający do tego, co wcześniej pokazał nam autor. Valmont umiera, a z markizą dzieje się coś jeszcze gorszego; zgodnie z ludową (plemienną wręcz!) wierzeniowością, że zły charakter musi być widoczny na zewnątrz – zostaje oszpecona! Teraz – bez oka i ze zniekształconą twarzą każdy będzie widział jak bardzo jest zła.
Nie wiem czy rozumiecie o co mi chodzi. Ta ostateczna klęska bohaterów jakoś mi nie pasuje. Psuje mi to zakończenie całą koncepcję powieści. I nawet nie o sam rozwój wydarzeń mi chodzi. No oczywiście, że wkurza mnie brak ostatecznego sukcesu, ale o samą formę i kierunek, który obrał autor. Nie pasuje to do reszty. I tu właśnie się zastanawiam: dlaczego on to zrobił? Czy stwierdził, że tego właśnie wymaga od niego opinia publiczna? Że jego XVIII-wieczni pobratymcy nie są gotowi na powieść, w której ostatecznie zatriumfuje zło (na dodatek nie takie złe do końca)? Czy może po prostu przeceniam pisarski kunszt Laclosa i źle odczytuję jego motywy?

I na koniec – co tu dużo mówić – „Niebezpieczne związki” to po prostu świetnie napisana powieść. Z wielkim wyczuciem i talentem. Pozostaje ponadczasowa. Nawet teraz, współcześnie czyta się ją z wypiekami na twarzy; jest ciekawa, zajmująca, wzbudzająca wiele emocji.

I na sam koniec jeszcze chciałbym Wam napisać, że „de Merteuil” czytamy /de mertej/, bo słyszałam już tak różne wersje, że głowa mała!

Polecam też ekranizację! Ta najbardziej znana, z Glenn Close i Malkovichem jest, według mnie, najlepsza. Malkovich <3 No i tutaj zakończenie (ostatnia scena) lepsze niż w książce – symboliczne, a nie jakieś tam prymitywne.
„Valmont” Formana też jest niezły, chociaż młodziutki Colin Firth, jeszcze z mlekiem pod nosem, kompletnie mi tam nie pasuje. No Malkovich to to nie jest...


Ło Boziu! I co ja mam teraz napisać jak tu już wszystko jest
Ciekawa byłam właśnie, czy czytałaś ją w oryginale, ale widzę że tak

Przyznaję szczerze, że z początku męczyła mnie forma … ciężko jest się przesiąść z lekkiego młodzieżowego bełkotania na tak kwiecisty język. Ale z czasem czytałam niektóre zdania po kilka razy, nie dlatego że ich nie rozumiałam tylko dlatego, że tak podobała mi się ich składnia. Czasami nie mogę wyjść z zachwytu jak pięknie kiedyś ludzie myśleli, mówili i pisali, jak strasznie dwuznacznie potrafiło brzmieć każde zdanie – i to pewnie właśnie dzięki temu, jest to książka którą można czytać kilka razy i za każdym odkrywać coś nowego – ale też wydaje mi się, że powieści epistolarne to do siebie mają, że sporo jest ukryte między wierszami.

Nie dziwi mnie też, że książka ta „przetrwała”. Jakby nie było to tragedia, a ludzie je kochają – poza tym popatrzmy na współczesną „literaturę” - słynny Grey i jego niby szokujące zachowanie – to co robi ta książka jest odzwierciedleniem pruderii naszych czasów, niby wszyscy wielce zszokowani zachowaniem bohaterów, a każdy z miłą chęcią chciałby spróbować lub próbuje tego co oni. Pewnie wtedy kobiety zazdrościły markizie „wolności”, mężczyźni Valmontowi władzy itd. - powieść szokowała, ale wszyscy siedzieli i po kryjomu czytali udając, że to co innego – podobnie jak teraz Greya
Oczywiście nie przychodzi mi nawet do głowy porównanie tych dwóch , chodzi jedynie o to jaką odgrywają rolę.

Co do samej historii to jestem nią zachwycona. Wspomniałaś o de Sade, swego czasu zaczytywałam się jego historyjkami, jako nastolatka jarałam się całym tym fatalizmem, ale z wiekiem odkryłam, że nie ma się czym zachwycać, owszem poruszał interesujące kwestie (jak kazirodztwo przykładowo, które wiadomo że było praktykowane zwłaszcza u wysoko urodzonych) i unosiła delikatnie kurtyny, ale irytowało mnie to, że podzielił właśnie bohaterów na złych , dobrych i ofiary.
„Lolita” skoro o niej też wspominasz, była pod tym względem lepsza, bo Humbert był zły, ale do końca miałam przeświadczenie, że kierują nim jakieś lepsze uczucia, Lolita niby była jego ofiarą, ale jak się okazało wcale nie do końca . Bohaterowie byli o wiele lepiej skonstruowani … no kurcze autor doprowadził do tego, że uwielbiam tego pedofila, a nie znoszę tej gówniary za to, że zniszczyła mu życie

Natomiast „Niebezpieczne związki” to majstersztyk jeśli chodzi o kreację bohaterów. Ostatecznie moją sympatię wzbudził każdy. Wszyscy byli absolutnie inni i nieprzewidywalni – każdy miał charakter – nawet Cecylia.
Były chwile kiedy strasznie irytowała mnie Prezydentowa, co jest trochę bez sensu bo na zdrowy rozum powinnam ja podziwiać i jej współczuć, a ja miałam jej za złe to, że zniszczyła Valmonta, choć przecież wszystko to zrobił sobie sam. Bywam też zła na markizę za to, że zniszczyła Valmonta , choć, jak wyżej, przecież zrobił sobie to sam. I to jest właśnie najlepsze w tej książce, w zależności kogo punkt widzenia biorę pod uwagę i o kim aktualnie myślę, mam całkiem inne zdanie o całej tej historii.
Boli mnie upór Valmonta, ale też cieszy to że zdążył pokochać. Żal mi markizy i nie potrafię zbyt długo się na nią gniewać. Na serio sporo czułam/czuję nadal do wszystkich postaci. Litowałam się nawet nad matka Cecylii, kobieta niby mądra a taka ślepa – powinna Bogu dziękować za taka przyjaciółkę jaka jest ciotka Valmonta, która tak na marginesie była chyba jedyną czystą postacią w tej książce.

Co do zakończenia i losu jaki spotkał Valmonta i markizę hmm śmierć Valmonta jest strasznie nagła i wydaje się taka trochę głupia wręcz bez sensu, los markizy jest jakby bardziej przemyślany, ale czy zasłużony?? tu nie jestem pewna. I nie mam pojęcia jakie motywy kierowały autorem, ale rzuciło mi się w oczy to, że żadnemu z bohaterów nie ofiarował happy endu i to moim zdaniem było sprawiedliwe z jego strony.

Film oczywiście oglądnęłam Malkovich i Close super, Cecylia też fajna głupiutka wyszła, podobała mi się scena kiedy nabijają się z jej matki, nie podobał mi się Danceny, był za ćmokowaty inaczej go sobie wyobrażałam, to nie taki ktoś w moich oczach mógł zabić Valmonta, choć z drugiej strony jest trochę sensu w tym przekazie, że taki zniewieściały kochaneczek, zadaje śmiertelny cios lwu salonowemu. W każdym razie ekranizacja bardzo dobra.
Oglądnęłam też chińską wariację, która rozgrywa się w Szanghaju w latach 30tych, też niezły odpowiednik markizy i fajnie ukazana jej więź z Valmontem.

No cóż, to na razie tyle. Podsumowując napiszę tylko, że jestem przekonana iż wrócę do tej historii, na 100% przeczytam ją jeszcze raz. tutajpoczkategori
Ja się zawsze zastanawiam ile pisanie takiego listu musiało trwać, przecież strasznie długo, godziny całe! Do tego przepisywanie listów od innych osób. Nawet na kompie trwałoby to całe wielki.

W ogóle cieszę się MUlka, że Ci się tak podobało. Szkoda, że tak mało osób z forum dało się namówić na czytanie, bo naprawdę warto.

Co do zakończenia, to fakt, nikt nie dostał happy endu i to na plus. Ale dalej mi się wydaje, że jest strasznie złe. Jakoś nie mogę się z nim pogodzić, bo przecież mogłoby być tak pięknie! No i właśnie, że tutaj taka super książka wyprzedzająca swoją epokę i nagle takie prymitywne zakończenie, kara za zło, na dodatek ta deformacja twarzy "zobaczcie jaka jest zła i zepsuta, możecie to wyczytać z jej twarzy".

Ej, koniecznie muszę obejrzeć tę chińską wersję! Kiedyś widziałam trailer!

Kurde, w sumie już nie wiem o czym dyskutować. Chyba najbardziej żywiołowa dyskusja się do tej pory wywołała przy Sherlocku Holmsie.
Ha! chciałabym zauważyć że wybieramy książki które jakoś tak przezywa się indywidualnie A Sherlock był po prostu zły, a jak wiadomo lepiej się zawsze obsmarowuje niż wychwala

Powiem Ci, że gdybyś tak nie poruszała tego tematu to bym się specjalnie nad tym zakończeniem nie zastanawiała. Próbowałam w drugą stronę, to znaczy myślałam nad alternatywnymi zakończeniami i za cholerę nic mi nie pasuje. Markiza z Valmontem, tym Valmontem po Prezydentowej? EE bez sensu. Valmont z Prezydentową? niemożliwe. Valmont nie żyje, markiza dalej szaleje na salonach hmm to już lepiej, tylko, że markiza bez Valmonta to też już nie to.
Z drugiej strony czy ta choroba i jej następstwa to rzeczywiście kara, czy może zrządzenie losu. Przecież do choroby nie doprowadziły jej działania a jedynie zwykły przypadek, no chyba że ktoś wierzy w siły wyższe :8
Być może autor chciał aby wszyscy gdybali. Gdyby był jakikolwiek happy end historia wydawałaby się w pewien sposób zakończona, a tak się o niej rozmyśla. Gdyby Valmont przeżył nie byłoby tej tragedii, śmierć w pojedynku tylko dobitnie podkreśliła jego upartą dumę i pokazała, że dla niego ratunku nie było - prosił się o taki los.
Kurcze nie wiem, ja tego nie widzę jako "kary za złe uczynki" - gdyby autor to miał na myśli to czy Prezydentowa nie powinna być w jakiś sposób nagrodzona - no może nie nagrodzona ale potraktowana delikatniej?
Albo Cecylia, bogu ducha winna młoda dziewczyna która może i miała podatny charakterek, ale gdyby nie stanęła na drodze markizie to by sobie żyła długo i szczęśliwie?
Historia ta zajebiście pokazuje jak ludzie na siebie wpływają, jak w różnym stopniu podatni jesteśmy na sugestie innych i jak łatwi do sterowania. Wystarczy znać czyjąś słabą stronę lub uzależnić kogoś od siebie emocjonalnie i koniec, można sterować jak się chce.
Mistrzynią w tej grze okazała się być markiza, znała wszystkie słaby strony innych, ba przegrała nawet sama ze sobą - co fajnie pokazała scena w filmie

ehh nie potrafię się porządnie wyrazić, po prostu nie odczułam tego co spotkało bohaterów jako objaw sprawiedliwości czy karmy ... to tak jakby ktoś bardzo rozwiązły dowiedział się że ma HIVa, kara? nie , po prostu większe ryzyko - ale to prawda, że pierwsze co ciśnie się na usta to "ma za swoje" - tylko, że tak każe myśleć ta moralna część człowieka, ta racjonalna prędzej powiedziałaby "pech". i coś w tym stylu odczuwam po tej książce, przecież gdyby markiza prowadziła się super-ekstra to nie znaczy, że by nie zachorowała? Bo postępowała źle, to uznaje się to za karę, a kiedy choruje osoba dobra to co wtedy? jak to nazwać?
Za to Valmont wręcz przeciwnie - zgubił się sam i nie był to ani pech, ani karma. Przepięknym zagraniem autora było to, że przed śmiercią z niego zakpił i go rozkochał - choć może to była łaska z jego strony.
i tak właśnie bez sensu rozmyślam o postaciach, jak o żywych bytach które mogły odmienić swój los - a przecież to jasne, że nie mogły
No ale to tylko świadectwo tego, jak dobra jest ta historia

Coś miałam jeszcze pisać, ale głodna jestem i cięzko mi się myśli Dopisze jak sobie przypomnę tutajpoczkategori


Przystępując do czytania "Niebezpiecznych związków" naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać - bo książka tak dawno pisana, bo powieść epistolarna(za czym nie przepadam), itd. Spotkało mnie takie miłe zaskoczenie - "Niebezpieczne związki" są świetne! Co prawda nie od razu przyzwyczaiłam się do stylu listów, ale z czasem wręcz nie mogłam się oderwać, zwłaszcza - nie ma co ukrywać - od korespondencji markizy z Valmontem. Przeszukiwałam strony, żeby się dowiedzieć, jak sprawy się mają z Valmontem i Tourvel, pomiędzy Merteuil a Prevanem, a później nawet co z Cecylią.

Uwielbiam Valmonta. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale ci męscy bohaterowie kreowani na czarne charaktery zawsze są moimi ulubionymi. Jego relacje z markizą - super. Podobało mi się nawet to, jak się między nimi skończyło. Za wyjątkiem śmierci wicehrabiego oczywiście. Ta śmierć z rąk Danceny'ego i to o Marteuil, nawet nie Cecylię, co wydawałoby mi się bardziej zrozumiałe, była po prostu nadużyciem. On nie powoinie umrzeć w ten sposób. Jedyne, co mnie zszokowało to jego stosunek do ciąży Cecylii. Sposób, w jaki żartował z "dowcipu", który zgotowałby Gecourtowi i "kondolencje" markizy z powodu utraty potomstwa, gdy Cecylia poroniła, po prostu mnie zniesmaczyły, o co bym się nie podejrzewała. A jednak, ten fakt jakoś silnie zapadł mi w pamięci. Ich wyzucie się z altruizmu i współczucia było absolutne.

Co do markizy - lubiłam jej styl, jej niefrasobliwość, dumę i pewność, że może każdego oszukać. Ale ostatecznie nie mam za złe autorowi, jak zakończył jej losy. Może utrata oka rzeczywiście jest przesadzona, ale w momencie, gdy wymówiła wojnę Valmontowi, straciła moją sympatię. Nie wspominając o zniszczeniu Cecylii, która oprócz tego, że była totalnie naiwna i nieświadoma, niczym nie zawiniła.

Tourvel - z fascynacją oglądałam, jak z listu na list jej opór słabnie, jak zaczyna dopuszczać do siebie uczucie do Valmonta, aż wreszcie moment, gdy się mu poddała. Jej śmierć to symboliczne odzwierciedlenie dotychczasowego życia, paradoksalnie. Też trochę nad wyraz - umiera z miłości... Ale i na to bez problemu przymykam oko

To prawda, styl każdego z listów odzwierciedla charakter bohaterów i to sprawia, że "Niebezpieczne związki" są namacalne, pobudki postaci są zrozumiałe dla każdego współczesnego czytelnika i to, o czym mówiła Silje - niegdysiejsza mentalność wcale nie razi, wręcz przeciwnie, jest ciekawym dodatkiem, takim smaczkiem.

Co mnie najbardziej zachwyca to pokazanie władzy, jaką ludzie mają nad sobą nawzajem. Markiza i wicehrabia dosłownie decydują o losach innych z beztroską, lekceważeniem, ironią; machnięciem ręki określają, czy komuś należy się spokój, czy może stanie się ofiarą ich intryg. Bez mrugnięcia okiem, ze wzruszeniem ramion - czyjeś szczęście wte czy wewte. To przeraża, fascynuje i w jakiś sposób porusza. Muszę obejrzeć ekranizację, żeby dopełnić obrazu tej historii, bo jest warta zapamiętania. Nie spodziewałam, że aż tak mi się spodoba!


Z drugiej strony czy ta choroba i jej następstwa to rzeczywiście kara, czy może zrządzenie losu. Przecież do choroby nie doprowadziły jej działania a jedynie zwykły przypadek, no chyba że ktoś wierzy w siły wyższe :8


O właśnie, właśnie! Tego określenia mi brakowało! "Siły wyższe", kara od losu! Ja w to absolutnie nie wierzę, ale właśnie wydaje mi się, że tak to widzi autor, a to zabobonne myślenie no nijak nie pasuje mi do jego światłego i ponadprzeciętnego umysłu, który pokazał wcześniej kreując swoich bohaterów. No nie pasuje mi to i mnie wkurza! Na pewno nie widzę w chorobie markizy przypadku! Gdyby miała jakiś wypadek, to może bym w to uwierzyła, nawet może jakby choroba ją zabiła. Ale ona została oszpecona, dostała znamię. To przecież dla niej gorsze niż śmierć. To jest to, czego się bała najbardziej - izolacji społecznej, towarzyskiego ostracyzmu, upokorzenia. Stała się kompletną przeciwnością samej siebie, wszystko co budowała całe życie stało się bezwartościowe. Jakby umarła, mogłaby po niej pozostać legenda, a to już jakiś sukces, a tak musi powoli dogorywać w kompletnej pogardzie. Zresztą to jest nawet w liście (CLXXV): "Los pani de Merteuil spełnił się wreszcie, droga i godna przyjaciółko, a jest taki, że najwięksi
nieprzyjaciele ważą się pomiędzy oburzeniem, na jakie zasługuje, a litością, jaką budzi." I dalej, to o czym pisałam: "Markiz de**, który nie omija nigdy sposobności widzenia czegoś złośliwego, zauważył wczoraj mówiąc o niej, że choroba ją przenicowała i że obecnie dusza jej mieści się na twarzy. Niestety, wszyscy uznali, że określenie jest sprawiedliwe."
Faktycznie, masz jednak rację, żadne inne zakończenie tez nie byłoby dobre. Jedyna możliwością dla mnie to Valmont z markizą (no przecież są dla siebie stworzeni!), ale wtedy też bym tak naprawdę nie była zadowolona, bo byłoby zbyt banalnie, zbyt łatwo i zbyt oczywiście.
Tyle, że to zakończenie, które jest według mnie właśnie nie wymusza dyskusji. Tzn. u nas może wymusza, ale Laclos chyba sobie nie planował, że jakieś dziewuchy będą o nim pisać na jakimś forum za 300 lat. Patrzę na to z jego perspektywy. To takie... uspokojenie czytelników. No jest skandal, wszyscy czytają i się bulwersują, ale dostają "sprawiedliwe" zakończenie, żeby się trochę udobruchać. A inni bohaterowie - teraz o tym myślę - może właśnie dlatego skończyli źle, żeby pokazać jak tragiczne w skutki były działania markizy i Valmonta. Gdyby wywinęli się z tego bez szwanku, mogłoby to znaczyć, że tak naprawdę nie doświadczyli aż takie zła, jak się wydawało. A tak pozostawieni zostajemy w kompletnej ruinie.

Ja też myślę o bohaterach jako o prawdziwych osobach. Zresztą tak jest napisana powieść, te wszystkie niby mimochodem wspomniane informacje, "ochrona danych osobowych" w postaci nieujawniania miejscowości i dat. tutajpoczkategori
Rozumiem Twoja frustrację, to że markiza skończyła tak a nie inaczej trochę umniejsza jej postaci - a co za tym idzie autorowi. Przez całą książkę wszystko jest takie inne, dalekie od konwenansów, a na koniec taki banał - jak pisałam wyżej to wszystko wygląda jak napisane na kolanie.
Osobiście byłabym w stanie uwierzyć, że pierwotnie to wszystko miało się skończyć inaczej. Jak? No niby nic nie pasuje, ale pomyślałam sobie, że nie oszpecenie a samobójstwo markizy byłoby ciekawe - albo gdyby zabrała na tamten świat ze sobą Prezydentową ? bo jej śmierć też była taka hmm z niepotrzebnym przesłaniem.

Nie zagłębiałam się też w sylwetkę autora, kto wie co nim kierowało kiedy pisał tę historię, czy w ogóle chciał nią cokolwiek przekazać ... i byc może na zakończenie miały wpływ siły trzecie które z innym książki nie chciały wydać ( lubię tak myślęć )
Poza tym z reguły książki są pisane powodowane czymś ... być może trafił on w swoim życiu na podobną markizę i życzył jej takiego właśnie losu? może przyjaźnił się z kimś pokroju Valmonta i życzył cynikowi prawdziwej miłości? ... może marzył o takiej Prezydentowej która by umarła z miłości do niego - może stąd to wszystko wlasnie
No skądś musiał czerpać ... chyba

Szczerze to nie mam pojęcia dlaczego ludzie piszą i jak to jest mieć w sobie historię - bo choć wyobraźnię mam ogromną to działa jedynie odtwórczo

Gdybym niczego nieświadoma, bez wiedzy na temat autora, dostała tę książkę do przeczytania po raz pierwszy, to mogłabym pomyśleć, że to nie dzieło z epoki, ale powieść historyczna napisana przez naprawdę dobrego, współcześnie żyjącego pisarza.
Tak, to w „Niebezpiecznych związkach” cenię najbardziej i dziwie się temu wielce przy każdej lekturze.

uderzało mnie za każdym razem gdy tylko sobie to uświadomiłam, no niewiarygodne!

A to w czym być może nieco się od was różniłam:
ja chyba jednak nie polubiłam bohaterów. Valmonta poza końcówką ani przez chwile, de Merteuil również. Ale chodzi mi tu tylko o uczucie sympatii, bo nie powiem żebym się specjalnie oburzała czy nie czekała na każde zwycięstwo tej dwójki, wręcz przeciwnie Lubię takie książki i tutaj tak było, gdy mnie samej udziela się moralność bohaterów. Choć wiele z poglądów markizy są sprzeczne z moimi, to podczas czytania zaczynałam patrzyć na swoje życie jej oczami i sama siebie ganić za swój brak wyrachowania, planować jak mogłabym coś czasem rozegrać.. ale to tylko podczas czytania Nie chcę nikomu niszczyć życia choć jej sposób rozumowania wykorzystany do innych celów mega mi się podoba i chciałabym się w tym do niej umieć upodobnić Wiec choć markizy nie lubiłam, ale podziwiałam, tak Valmonta jednak mniej. Ale jego los pod koniec przynajmniej nieco więcej mnie ruszył, także trudno mi porównać tę dwójkę.
Ich listy były tym co najlepsze, każdy jest niesamowity, i to na nie wciąż czekałam, nudziły mnie za to listy prezydentowej i Valmonta, tam czasem nawet skakałam po kilka linijek (ale potem było mi żal i wracałam, przez co jeszcze bardziej się z nimi użerałam ). Wychodzi więc jednak, że styl ich konwersacji nie był tym co mnie ujęło, najbardziej podobała mi się treść, a że Valmont pisał praktycznie do niej wciąć to samo, to w końcu zaczynałam się nudzić. Tak samo zakochany Danceny do Cecylii dość mnie nużył, Cesia zaś wręcz odwrotnie, lubiłam jej niewinne listy do Zosi, świetny miałam ubaw z jej zachwytów nad markizą, która tak wkręcała biedaczkę.

Właśnie ze względu na te listy, także te między porządnymi paniami, zastanawiam się czy powtarzać książkę w przyszłości. Z jednej strony gdy przypomnę sobie ile było momentów, w których w niby zwyczajnym zdaniu odkrywałam między wierszami pod maską stylu takie ciekawe komentarze - to myślę, że warto, że jeszcze mnóstwo przede mną do odkrycia, ale z drugiej strony nie wiem czy będzie mi się chciało. Na pewno niedługo oglądnę ekranizację Niesamowicie jestem ciekawa jak to wyszło w filmie. tutajpoczkategori