ďťż

Najgroźniejsi wrogowie, z którymi musimy walczyć są w nas...



Legenda:




Nietypowo, bo w piątek, odbyła się kolejna wyprawa KTK. Po poprzednim dniu, po brzegi wypełnionym ciężką pracą należał się nam masaż dla zmęczonych mózgów. Z tego też względu, nie czekając na sobotę, ruszliśmy w las.

Jak wskazuje większość znaków na niebie była to najprawdopodobniej ostatnia wyprawa dla mojego wiernego, acz wysłużonego pojazdu... Wkrótce trafi on na emeryturę...

Na dzień dobry zafundowaliśmy sobie przejażdżkę po warszawskiej Woli, by z niej przenieść się na Jelonki i Bemowo. Później jechaliśmy przez bliżej nieokreślone ani niezbadane rewiry naszej stolicy. Babraliśmy się w jakichś błotach - leśnych i całkowicie nie zadrzewionych. Jechaliśmy wzdłuż najwyższej góry na Mazowszu, w skutek czego mieliśmy nieprzyjemność wdychać jej trujące, śmieciowe wyziewy... Dalej był już tylko cmentarz na Wólce Węglowej i postój w warsztacie samochodowym, gdzie niepodzielnie rządził bury kotek bezogonek.

Stamtąd był już tylko rzut beretem do czerwonego szlaku. Beretu nie mieliśmy, ale zbytnio nam to nie przeszkadzało, więc finalnie wjechaliśmy w las. Najpierw krótki rzut oka na polanę honorowych dawców krwi (sądząc po ilości komarów - to chyba one nadały tę nazwę), znaną też jako Opaleń, i ruszyliśmy w kierunku głównego celu wyprawy - Atomowej Kwatery Dowodzenia.

Na miejscu okazało się, że kompleks rzeczywiście jeszcze stoi, ale jak długo - trudno zgadywać, przynajmniej jeśli chodzi o zabudowania na powierzchni.









Na powierzchni poza grubą warstwą potłuczonych butelek nie było zbyt wiele do podziwiania, w związku z czym nie marudząc już zeszliśmy do schronu. Przywitał nas nieprzenikniony mrok wraz ze swoimi towarzyszami - wilgocią i chłodem. A nie, najpierw było tylko ciemno i wilgotno, na tyle wilgotno, że zalęgły się tam żaby i inne takie, ale zaraz znów było jasno, bo to tylko podziemne przejście pomiędzy obiektami było. Udało się też zejść i na dół, trzy poziomy pod ziemię. Trzeba przyznać, że kompleks do liliputów nie należy, ale też nie jeden krasnoludek kable i inne metale kolorowe z niego już kradł... Poza okopconymi ścianami i stropami, odłażącymi płytkami podłogowymi, ogólnym syfem, durnymi napisami na ścianach i ostatnimi metalowymi elementami (nota bene pokrytymi skrystalizowaną rdzą) niewiele tam zobaczyliśmy, a bez latarek byśmy kompletnie nic nie zobaczyli.













Ze schronów pojechaliśmy do Sierakowa (trochę po drodze zamarudziliśmy na bagnie, gdzie dotkliwie pogryzły nas komary, ale w końcu się udało). U Rysia albo nawet w Rysiu kupiliśmy lody dla ochłody...


Bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki...



Z Sierakowa do cmentarza w Palmirach jechaliśmy nieustannie popędzani przez komary. Na miejscu zwiedziliśmy muzeum i samą nekropolię.









Było już dość późno, a my nie najbliżej, skutkiem czego zapadła decyzja o powrocie do Warszawy. Przez Ćwikową Górę, Zaborów Leśny, Lipków, Babice Stare i WAT dotarliśmy na Wolę i do domów.


Krucyfiks na wieży kościoła w Lipkowie