ďťż

Najgroźniejsi wrogowie, z którymi musimy walczyć są w nas...

Wyprawa kajakowa Koła:




Na wyprawdę wyruszyliśmy 20 sierpnia po południu. Uniknęliśmy w ten sposób wczesnej pobudki dnia następnego. Na noc zatrzymaliśmy się w hotelu Chopin w Sochaczewie. Zdąrzyliśmy spacerowym tempem zwiedzić centrum miasta i przy okazji dowiedzieć się, że na wzgórzu przy rynku znajdują się ruiny zamku książąt Mazowieckich (choć dość mocno zasłonięte krzaczorami).

Rankiem pojechaliśmy do pobliskich Plecewic, gdzie znajduje się "Motoprzystań", skąd wypożyczyliśmy kajak. W założeniu mieliśmy płynąć z przystani w górę Bzury, ale okazało się, że po drodze są zwalone drzewa, przy których zatonęło już kilka kajaków. Z tego powodu załadowaliśmy kajak na dach miniautka i pojechaliśmy z nim w dół rzeki, do Kozłowa Szlacheckiego.



Przy moście dzielącym wieś na dwie połowy przygotowaliśmy się do spływu (krem do opalania, kapoki, itp) i zwodowaliśmy kajak. Ciekawostką jest fakt, że most w Kozłowie Szlacheckim jest zamknięty dla ruchu kołowego (ze względu na stan przedzawaleniowy) i rolnicy mający pola po jednej jego stronie, a mieszkający po drugiej, muszą jechać 15 km do najbliższego mostu.






Most w Kozłowie Szlacheckim

Pani vice-prezes z przodu kajaka dzielnie wiosłowała przez większość trasy, tylko czasami pozwalając sobie na chwile odpoczynku. Pogoda była wręcz idealna - słońce prażyło, ale woda nas chłodzila. Na trasie spotkaliśmy kilka bobrów, które w popłochu wskakiwały w wodne odmęty. Czaple okazały się równie tchórzliwe, odlatywały gdy tylko pojawialiśmy się w ich polu widzenia. Jedynie popularne kaczki krzyżówki nie uciekały przy pierwszej nadarzającej sie okazji...

Na trasie mieliśmy okazjię wysłuchać mszy, idealnie słyszalnej na wodzie - na skarpie był usytuowany kościół. Przepływaliśmy głównie przez pola (kukurydziane - jakież inne by mogły być pod Sochaczewem), część trasy wypadła przez las. Czysta, bezzapachowa woda pozowlila sobie orzeźwić kilka razy pania vice-prezes (nieprawdziwe są pogłoski, aby wodzie pomagało w tym moje wiosło ).

Trasa wiodła pod kilkoma mostami, z jednym prawie mieliśmy zbyt bliskie spotkanie, ale udało się uniknąć najgorszego. Po niecałych czterech godzinach dopłynęliśmy do celu. Zdaliśmy kajak, wiosła i kapoki (moj był bardzo dobrą podkładką pod plecy) i na piechotę wróciliśmy do Sochaczewa, skąd pociągiem TLK, w nieludzkich warunkach (na stojąco, ściśnięci w dusznym korytarzu pod toaletą) dojechaliśmy do Warszawy.








Było kolorowo


Było postindustrialnie


Kukurydziane zagłębie nad Bzurą


Kościół w Sochaczewie


Widok na wprost z przedniego miejsca kajaku...


...i w tył